poniedziałek, 18 maja 2015

Pandemonium w klinice "Fiasko" cz.4

Wybaczcie, za tak długą zwłokę, ale jestem leniwą dupą ;-;
-----------------------------------------------------
Ok. Ja wiem, że w szpitalu karmią prochami, ale teraz to przesadzili! Muszą być cholernie mocne, skoro mam halucynacje. Sprostuję, jakby wcześniej było krzywo hyhyhy, przede mną stoją cztery, TAK CZTERY, lachony. To znaczy męskony…. czy coś. Szczerzyłam się jak głupia, czyli jak zwykle, wymachując przed sobą ręką, aby dotknąć moich marzeń. Nawet dotyk kurtki jednego, ale jakiego!, bruneta wydawał się zadziwiająco prawdziwy. 
-Emm… przeraszam. Możesz mnie puścić? –Uuuuu to zmyśleni faceci potrafią mówić!
-Yhyhyhyhyh… - zaśmiałam się „zmysłowo”. Nope, no chyba nie. Do mojego- MOJEGO-cudownego bruneta podszedł powoli drugi Apollo. Chłopak miał białe włosy, tak białe >.<, a oczy wyglądały, jak prywatny ocean, zamknięty w małej, szklanej kulce. Ah, poetą być… mój Kaneki, bo tak go sobie ochrzciłam – w końcu to moja wyobraźnia, nie dam!- odciągnął bruneta ode mnie mówiąc:
-Szymon, wydaje mi się, że pomyliliśmy salę… to chyba zakład psyh…- drzwi Sali otworzyły się z impetem uderzając o ścianę. Osoba, która stanęła w progu właśnie szykowała się, aby zepsuć moją sielankę.
-Karoooo!!!! Ktoś nam się włamał do… -blondyn gapił się jak ciele w malowane wrota, otwierając  i zamykając na zmianę usta. Nie no, nie wierzę!  Co on się w Gdzie jest Nemo bawi?
-Witaj, Nieznajomy. Kazali naszej czwórce wprowadzić się do tego pomieszczenia, na czas bliżej nieokreślony. –odparł chłopak-zebra. Dlaczego zebra? A no może dlatego, że nią był? Nie osądzajcie! Zebry też mają uczucia! W dodatku jego włosy były koloru czarnobiałego… poważnie! Jakieś pasemka, czy coś… a Marcin nadal stał w drzwiach, jakby bał się, że robiąc krok, wypłoszy ich z pokoju. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było heheeheheh.
-Eh… Nikodem, nie tak oficjalnie, co? – odparł rudy. Ale nie taki stereotypowy (znowu te moje bogate słownictwo!) rudy. Ta marchewa nie miała krzywych zębów, pryszczatej mordy i wielkiej maszyny ku mulującej w okolicy żołądka, o nie! Wszystko było na odwrót. Pryszczaty bęben, krzywa morda i okrągłe zęby, taaaak. Wait, what?!? Nie! Ten rudzielec miał prościutkie siekacze (siekacze hehehh, siekają hehehehh, rozkmina życia), przystojną twarz i był grubości patyka. Czyli na tłuszczyk nie ma co liczyć… zaraz, co?
 Marcinowi zapaliły się ogniki w oczach. Oho! Zaraz się zacznie!
-Nikooooś! Jaki słodki! – blondyn rzucił się na szyję pasiastego i zaczął kleić do niego jak g… guma do buta.
-Zaprzestań swoich destrukcyjnych działań, żółta, włochata kulko włosów! –gdyby nie ton, napastnik nawet by nie zrozumiał, ale barwa głosu powiedziała mu, że ma strzelić teatralnego focha. Już miał odpyskować, ale rudzielec nie dał mu dojść do słowa. –Wybacz kolego, Nikodem jest tsundere.
-Słucham?!? – oburzyła się zebra. A Marcin znów zafascynowany rzucił się na niego, lecz ofiara zrobiła unik i blondyn wykonał zabawny Harlemshake, próbując złapać równowagę. Szymon, nie chcąc zostać stratowanym zrobił szybki krok w bok, depcząc przypadkiem Kanekiego, który wydarł się na całe gardło (serio, tylko stanął mu na stopę, przecież to nic w porównaniu z wyrywanymi palcami…Lol) i popchnął rudzielca. Ten z kolei szukał pomocy u swojego tsundere i złapał się w locie, co mu w ręce wpadło. Pech (tylko dla niektórych hyhyyhyhy*rape face*) chciał, że były to spodnie zebry. Rudy, stał zdębiały i patrzył na swoje dzieło i zanim do wszystkich (zwłaszcza do niego) doszło to, co się stało, Nikodem spalił buraka i wyszedł zażenowany z sali.  Marchewka wybiegł za nim i dało się usłyszeć :
-Nikodem! Czekaj, proszę!
-Błagam, Pawle! Teraz mi wyznasz miłość jak w jakiejś taniej, brazylijskiej noweli, czy niskobudżetowym yaoi…! – prychnął wściekle.
-Nie. Ja nie o tym… co?
- Trafiłem, wiedziałem. –westchnął cierpiętniczo(nie mylić z bolącymi piętami! Taki tam sucharek hyhyhyh)
-Co..? Nie, chodzi o to, że ty..że ty…
-No wyznaj to wreszcie i miejmy to z głowy!
-Nie założyłeś spodni… Nadal leżą na środku Sali… - w tym momencie (DOPIERO!) Marcin zorientował się, że widzi czyjeś gatki na ziemi, krzyknął jak głuszec i odsunął od „potwora”. Serio, ale z niego ciota. Rudy wszedł, a raczej przywlókł się, do pokoju śmiejąc jakby usłyszał kawał roku od Stasburgera, a za nim chował się wyższy (jak przystało na tsundere) Nikodem. Słysząc jak marchewa ma z niego polewkę, uderzył go w plecy(chyba mocniej, niż zamierzał), a ten potknął się i doznał bliskiego kontaktu z podłogą. Marcin zawołał, podbiegając do poszkodowanego, jak David Haselhoff w słonecznym patrolu.

-Nie umieraj! Hemoroidy się leczy!
------------------------------
dziękuję KAJU

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz