Wybaczcie, za tak długą zwłokę, ale jestem leniwą dupą ;-;
-----------------------------------------------------
Ok. Ja wiem, że w szpitalu karmią prochami, ale teraz to
przesadzili! Muszą być cholernie mocne, skoro mam halucynacje. Sprostuję, jakby
wcześniej było krzywo hyhyhy, przede mną stoją cztery, TAK CZTERY, lachony. To
znaczy męskony…. czy coś. Szczerzyłam się jak głupia, czyli jak zwykle,
wymachując przed sobą ręką, aby dotknąć moich marzeń. Nawet dotyk kurtki
jednego, ale jakiego!, bruneta wydawał się zadziwiająco prawdziwy.
-Emm… przeraszam. Możesz mnie puścić? –Uuuuu to zmyśleni
faceci potrafią mówić!
-Yhyhyhyhyh… - zaśmiałam się „zmysłowo”. Nope, no chyba nie.
Do mojego- MOJEGO-cudownego bruneta podszedł powoli drugi Apollo. Chłopak miał
białe włosy, tak białe >.<, a oczy wyglądały, jak prywatny ocean,
zamknięty w małej, szklanej kulce. Ah, poetą być… mój Kaneki, bo tak go sobie
ochrzciłam – w końcu to moja wyobraźnia, nie dam!- odciągnął bruneta ode mnie
mówiąc:
-Szymon, wydaje mi się, że pomyliliśmy salę… to chyba zakład
psyh…- drzwi Sali otworzyły się z impetem uderzając o ścianę. Osoba, która
stanęła w progu właśnie szykowała się, aby zepsuć moją sielankę.
-Karoooo!!!! Ktoś nam się włamał do… -blondyn gapił się
jak ciele w malowane wrota, otwierając i
zamykając na zmianę usta. Nie no, nie wierzę!
Co on się w Gdzie jest Nemo bawi?
-Witaj, Nieznajomy. Kazali naszej czwórce wprowadzić się do
tego pomieszczenia, na czas bliżej nieokreślony. –odparł chłopak-zebra.
Dlaczego zebra? A no może dlatego, że nią był? Nie osądzajcie! Zebry też mają
uczucia! W dodatku jego włosy były koloru czarnobiałego… poważnie! Jakieś
pasemka, czy coś… a Marcin nadal stał w drzwiach, jakby bał się, że robiąc
krok, wypłoszy ich z pokoju. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było heheeheheh.
-Eh… Nikodem, nie tak oficjalnie, co? – odparł rudy. Ale nie
taki stereotypowy (znowu te moje bogate słownictwo!) rudy. Ta marchewa nie
miała krzywych zębów, pryszczatej mordy i wielkiej maszyny ku mulującej w
okolicy żołądka, o nie! Wszystko było na odwrót. Pryszczaty bęben, krzywa morda
i okrągłe zęby, taaaak. Wait, what?!? Nie! Ten rudzielec miał prościutkie
siekacze (siekacze hehehh, siekają hehehehh, rozkmina życia), przystojną twarz
i był grubości patyka. Czyli na tłuszczyk nie ma co liczyć… zaraz, co?
Marcinowi zapaliły
się ogniki w oczach. Oho! Zaraz się zacznie!
-Nikooooś! Jaki słodki! – blondyn rzucił się na szyję pasiastego
i zaczął kleić do niego jak g… guma do buta.
-Zaprzestań swoich destrukcyjnych działań, żółta, włochata kulko
włosów! –gdyby nie ton, napastnik nawet by nie zrozumiał, ale barwa głosu
powiedziała mu, że ma strzelić teatralnego focha. Już miał odpyskować, ale
rudzielec nie dał mu dojść do słowa. –Wybacz kolego, Nikodem jest tsundere.
-Słucham?!? – oburzyła się zebra. A Marcin znów
zafascynowany rzucił się na niego, lecz ofiara zrobiła unik i blondyn wykonał
zabawny Harlemshake, próbując złapać równowagę. Szymon, nie chcąc zostać
stratowanym zrobił szybki krok w bok, depcząc przypadkiem Kanekiego, który
wydarł się na całe gardło (serio, tylko stanął mu na stopę, przecież to nic w
porównaniu z wyrywanymi palcami…Lol) i popchnął rudzielca. Ten z kolei szukał
pomocy u swojego tsundere i złapał się w locie, co mu w ręce wpadło. Pech
(tylko dla niektórych hyhyyhyhy*rape face*) chciał, że były to spodnie zebry.
Rudy, stał zdębiały i patrzył na swoje dzieło i zanim do wszystkich (zwłaszcza
do niego) doszło to, co się stało, Nikodem spalił buraka i wyszedł zażenowany z
sali. Marchewka wybiegł za nim i dało
się usłyszeć :
-Nikodem! Czekaj, proszę!
-Błagam, Pawle! Teraz mi wyznasz miłość jak w jakiejś
taniej, brazylijskiej noweli, czy niskobudżetowym yaoi…! – prychnął wściekle.
-Nie. Ja nie o tym… co?
- Trafiłem, wiedziałem. –westchnął cierpiętniczo(nie mylić z
bolącymi piętami! Taki tam sucharek hyhyhyh)
-Co..? Nie, chodzi o to, że ty..że ty…
-No wyznaj to wreszcie i miejmy to z głowy!
-Nie założyłeś spodni… Nadal leżą na środku Sali… - w tym
momencie (DOPIERO!) Marcin zorientował się, że widzi czyjeś gatki na ziemi,
krzyknął jak głuszec i odsunął od „potwora”. Serio, ale z niego ciota. Rudy
wszedł, a raczej przywlókł się, do pokoju śmiejąc jakby usłyszał kawał roku od
Stasburgera, a za nim chował się wyższy (jak przystało na tsundere) Nikodem.
Słysząc jak marchewa ma z niego polewkę, uderzył go w plecy(chyba mocniej, niż
zamierzał), a ten potknął się i doznał bliskiego kontaktu z podłogą. Marcin
zawołał, podbiegając do poszkodowanego, jak David Haselhoff w słonecznym
patrolu.
-Nie umieraj! Hemoroidy się leczy!
------------------------------
dziękuję KAJU